Z dziennika architekta... Nerwy na budowie?

Dziennik Architekta

Oto jeden z wpisów z mojego dziennika. Nie mogłam się nim podzielić z wami od razu, bo musiał przejść małą korektę redaktorską, żeby moje emocje były teraz zrozumiałe w słowie pisanym.

"15.09.2017r.
Dzisiaj był dobry dzień zarówno dla mnie, projektanta wnętrz, jak i inwestora - została ustalona ostatnia trzecia wersja projektu, a w ciągu ostatniego tygodnia udało się nam wykonać praktycznie cały projekt. Mówię zawsze, że wykonuję projekt z inwestorem nie umniejszając sobie. Płacą mi za to, abym to ja go wykonała, ale gdyby nie było kontaktu i ciągłych rozmów z klientem, wspólnych dyskusji co ulepszyć, a co poprawić - tego sami (przynajmniej na początku swojaj przygody w jednoosobowej firmie) nie osiągniecie. Później jeśli będziecie mieć kogoś do pomocy z kim będzie można podyskutować, to będzie prościej. Jednak widomo, że na kolejnym etapie projektu i tak jest trochę kombinowania jak sprawić, by to co jest w lepszy lub gorszy sposób określone słowami i chęciami inwestora, trzeba przekształcić w przestrzeń. A na kolejnym etapie zamienić w realne, namacalne i cenowo osiągalne przedmioty. Musi między wami (inwestorem, a projektantem) iskrzyć i być nić porozumienia. Zawsze można wykonać koncepcję i przekazać inwestorowi - nawet z pełnym zestawieniem materiałów, ale jeśli nie będzie komunikacji, to w trakcie realizacji bardzo łatwo może się coś posypać i obie strony mogą być niezadowolone. W dzisiejszym przypadku, koncepcja poszła gładko. Dobór materiałów - z tym teraz walczymy. Zawsze trzeba zwrócić uwagę na budżet, a w szczególności mieć szacunek do budżetu inwestora. Myślę, że na dzień dzisiejszy obie strony są zadowolone. W szczególności, że jest to obiekt usługowy i zależy nam na czasie i dobrym efekcie.
Teraz czekam na “niespodzianki” z budowy, bo zwykle jakieś są choćby malutkie i łatwe do rozwiązania, ale są, a ja zawsze jestem przygotowana na telefon z budowy. Dzięki temu się nie stresuje. Myślę, że już wyrosłam z drżenia jak osika, gdy tylko widziałam numer telefonu klienta lub wykonawcy na swojej komórce. Odbierałam go z przerażeniem i myślałam, że to co wymyśliłam jest źle, nie sprawdza się lub jest nie do wykonania. Teraz jestem bardziej pewna siebie i tego co proponuję. Zdarzają się różne sytuacje, ale nie odbieram już tego jako koniec świata. Da się je rozwiązać, a najlepiej się je rozwiązuje, gdy mam spokojny umysł. Jednak najlepszą sugestią, która kiedyś podpatrzyłam u osób po fachu, to wysłuchać w czym jest problem, zanotować i powiedzieć, że dodzwoni się za 5 minut, bo musimy przemyśleć temat. Wtedy jest chwila, żeby przeanalizować na spokojnie całą sytuację i pomyśleć, czy jest jakieś inne, lepsze wyjście z tej sytuacji niż to co proponują. A powiem wam, że zwykle jest. Trzeba tylko chwilę, na spokojnie, zastanowić się i nawet zapytać kogoś jeszcze innego o opinie. Czasami tym innym wyjściem jest wykonanie czegoś od nowa, ale czasami jest to zdecydowanie lepsze niż “łatanie dziur”.
Jeśli to wy jesteście tym inwestorem i macie do czynienia z projektantem waszego mieszkania, czy wykonawcą, to zamiast wykrzykiwać na siebie, można na spokojnie wysłuchać jakie może być jego  wyjście z tej sytuacji i przemyśleć, czy to jest najlepsza opcja. Czasami nie warto od razu zgadzać się na to co wykonawca zaproponował. Może warto wykręcić numer do twórczego architekta wnętrz, który też może wam coś zasugeruje?"

Po zakończonej realizacji mogę wam powiedzieć, że nie było wielkich niespodzianek. No, był jeden większy problem z lampą, bo teoretycznie ich nie było na stanie (tylko na zamówienie - czas oczekiwania 2 miesiące!). Jednak po wykonianiu jeszcze jednego pypadkowego telefonu do producenta okazało się, że jednak są... i na otwarcie światło się zaświeciło.

Życzę wam mało niespodzianek w trakcie waszych remontowych przygód i nie denerwujcie się na siebie wzajem.

Lepiej się rozmawia ze spokojna głową.

Komentarze